Szczegół [opowiadanie]
Tłamsi w rękach liść orzecha i wącha. Odszukuje w pamięci czerwiec sprzed lat, kiedy stanął przed nią nieznajomy. Tamtego dnia, gdy się pojawił, siedziała przed domem, rozkraczona, w spódnicy podwiniętej pod biodra. Obierała truskawki. Paznokcie poczerniały jej od szypułek. Ziemia wchodziła głęboko niczym drzazga do serca. Cień uciekł spod orzecha, więc przeniosła dziecko na schody. Wytarła o bluzkę truskawkę i podała mu. Jej Najmłodsze patrzyło, jakby darowała mu skarb. To pamiętała na pewno. I to, że tamtego roku gałęzie orzecha uginały się od owoców, obładowane jak baby wracające z targu. Musiało być po dwunastej, gdy wędrowiec stanął przed nią niespodziewanie. Kiedy odszedł, wgryzła się w skórę guguły. Gorzkie to były łzy.
♦
– Ma pani wodę? – głos wybił ją z zamyślenia. Poderwała się ze schodów. Spojrzała na chłopaka z plecakiem zarzuconym na jedno ramię. Uśmiechnął się do niej równym uśmiechem. Jej wzrok pognał za korytami zmarszczek, które wylały od słońca wokół oczu nieznajomego. Do dziś zastanawia się, dlaczego pies na niego nie szczekał. Nie pamięta już, o czym wtedy myślała, że w tych myślach szła po drodze, która wiła się daleko od domu.
– Zaschło mi w gardle i chciałbym przemyć twarz – dodał, a ona nie drgnęła. Stała nieruchoma niczym ludzie z dawnych fotografii, uśpieni w zapomnianych antykwariatach wielkich miast. Czujni, jakby wierzyli, że ten po drugiej stronie soczewki może skraść im duszę.
Jej Najmłodsze kichnęło, wprawiając ją w ruch. Wzdryga się i wchodzi do chłodnej sieni. Chłód przypomina, że zostawiła Najmłodsze z obcym, ale nie wraca po nie. Taki powrót to zły znak. Idzie do kuchni i ściąga chustkę. Gładzi włosy, łapie w garść upięty nisko kok. Słyszy kroki. Podłoga skrzypi. Odwraca się, a chłopak stoi w progu z dzieckiem na rękach. Ten widok nie wzbudza w niej strachu, tylko dziwne myśli. Myśli o tym, że on mógłby być jej synem. Podchodzi do kredensu, podnosi dzbanek z wodą i garnuszek. Kątem oka widzi swoje odbicie w lusterku pod obrazkiem świętej rodziny. Dostrzega, że wcale nie jest stara. Starość zalęgła się w niej jak kulka kłaków. Powiększa się nocą z każdym płaczem jej dzieci i oddechem męża. Staje w gardle i nie może się jej pozbyć. Ma dwadzieścia siedem lat i mieszka w niej staruszka. Nie ma jeszcze ani jednego siwego włosa. Nie ma nawet tych rzek, które płyną wokół oczu wędrowca.
Nalewa wodę i stawia garnuszek na stole. Wyciąga ręce po Najmłodsze, chwyta je pod pachy. Dziecko opiera się i stęka. Chce zostać z nim, a ona przecież musi je chronić. Wie, że tak właśnie powinna się zachować. Nie po to wiązała czerwoną nitkę na nadgarstku niemowlęcia. Nie po to aż do chrzcin strzegła Najmłodsze przed spojrzeniem w lustro.
– Mam ręce do dzieci – mówi chłopak, a ona myśli o sobie, że też ma ręce, ale pełne dzieci. Dzieci nie mieszczą się w dłoniach. Ma dwadzieścia siedem lat. Trójkę za sobą i kolejne tyle przed sobą. Co najmniej. Dławi się śmiechem. Chłopak sądzi, że to przez zabawę z dzieckiem. Sadza malca przodem do siebie i porusza kolanami. Góra, dół. Góra, dół. Patataj, patataj. Jej Najmłodsze śmieje się i ona zaczyna się śmiać. Wilgotnieją jej oczy. Gorzkie to były łzy.
– Woda. Chciał się pan napić wody – przerywa zabawę i podsuwa mu garnuszek. Odsuwa krzesło i siada obok nieznajomego. Patrzy, jak chłopak pije, głośno przełyka, woda kapie mu po brodzie. Wyciera usta, stawia przed nią pusty kubek. Kiedy sięga po dzbanek, patrzy prosto w jej oczy. Nie odrywa wzroku, gdy pije do dna. Dziecko marudzi, mówi coś w swoim języku. Nie zwracają na to uwagi. Patrzą na siebie. W jego błękitnej tęczówce widać brązową plamkę jak zaschnięty napar herbaty. Budzi się w niej pragnienie. Ciało, piersi, uda i brzuch, mówią jej, że mogłaby odejść z tym obcym, a potem zgubić się gdzieś po drodze.
Chłopak zaczyna mówić, jak mu się podoba okolica. Te łąki, te góry, te lasy. Mógłby tu zamieszkać, ale to niemożliwe.
– Nie można mieć w życiu wszystkiego, więc człowiek ratuje się szczegółem – przeciera dłonią brodę. Ona słyszy dźwięk otarcia skóry o zarost. Powtarza jego słowa w myślach. Wysuwa język i przygryza czubek zębami. Zawsze tak robiła w skupieniu. Dziecko znudzone wyciąga do niej ręce. Sadza je na podłodze obok pieca. Wkłada do rączki drewniany klocek. Wraca do stołu.
Chłopak mówi dalej, ale ona przestaje słuchać. Nieznajomy trzyma pusty dzbanek. Zielone, rozdmuchane szkło. Gładzi palcem niedoskonałości, uwięzione bąbelki powietrza. Jakby tworzył mapę ich ucieczki.
Nagle coś uderza w szybę. Ona podbiega do okna, potyka się po drodze. On wypuszcza dzbanek z rąk. Zielone szkło pęka. Dziecko płacze.
– To chyba ptak – wygląda przed dom. Zamiast martwego truchła widzi, jak on odchodzi. Nie odwraca się za nią nawet na ułamek sekundy. Zrozumiała, że nie ma stąd wyjścia.
♦
Ma osiemdziesiąt cztery lata. Za paznokciami brud jak tatuaże. Próbowała je zmyć kwaskiem cytrynowym. Szorowała, ale z czerni zmieniły się w suszoną śliwkę. W końcu dała spokój. Siedzi sama pod chałupą. Dłonią gniecie liść orzecha i wącha. Jej Najmłodsze jest gdzieś w świecie. Wstaje, mija sień, przystaje przy lustrze. Nieznajomy miał rację. Chodzi o szczegół. ♦
Opowiadanie ukazało się w magazynie Fabularie, nr 2 (17) 2018
ⓒPaulina Jóźwik
No Comments