Pociągi na receptę
Kocham jesień, ale nie lubię się za bardzo z listopadem. Moja relacja z przyrodą zmienia się wtedy na status „to skomplikowane”. Matka natura wycofuje się, ucieka w zimowanie, dając mi do zrozumienia, że ja też powinnam to zrobić, zamiast gapić się na łyse drzewa i tęsknić za tym wszystkim, co przynosi maj, czerwiec, lipiec i sierpień.
Nie słucham jej, gapię się na gałęzie pozbawione liści i przypomina mi się zdanie, które zapisałam w telefonie kilka miesięcy temu, gdy po miesiącach zatrzymania w domu z powodu pandemii pierwszy raz wyjechałam z Krakowa.
Zanotowałam wtedy: podróż pociągiem powinna być przepisywana na receptę.
Często zapisuję coś w telefonie, a potem, gdy do tego wracam, zupełnie nie pamiętam, o co mi chodziło. W moim notatniku można znaleźć naprawdę dziwne zdania typu: „Mam coś w sobie z ekshibicjonisty”, a tuż poniżej: „Facet na rowerze z naręczem słoneczników”. Ale o nich może kiedy indziej.
Teraz zajmę się pociągami. Próbuję odszyfrować własne myśli sprzed miesięcy. Pewnie chodziło mi o pociągi z utopijnej wersji rzeczywistości. Takie bez śniegu wpadającego przez nieszczelne okna, wylewającej się na korytarz zawartości toalety, współpasażerów rozmawiających przez telefon i mężczyzn otwierających piwo, wierzących w to, że pociągowy szum zagłuszy syk otwieranej puszki. Pociągi z idealnie ustawioną temperaturą klimatyzacji, bez konieczności przykrywania się płaszczem, bo za zimno lub sytuacji z drugiego bieguna, czyli żałowania, że włożyło się pod jeansy rajstopy, bo za gorąco.
Wyobrażam sobie, że mój pociąg to pociąg ciszy. Wsiadam do niego bez bagażu. Nie mam telefonu, bo i tak nie działa Wi-Fi. Nie muszę więc nic robić przez całą podróż. Nie muszę nadganiać nieprzeczytanych książek ze stosu wstydu. Nie muszę nadrabiać niewysłuchanych podcastów. Nie muszę robić zdjęcia z kawą z McDonalda, którego i tak potem nie opublikuję z odpowiednim hasztagiem. Po prostu nic nie muszę. Udaję się na wewnętrzną emigrację.
Pociąg rusza. Wyglądam przez okno, pozwalam przepływać myślom. Są jak sfora psów biegnących przez pola. Nie pytam, za czym tak gonią i dokąd. Dzikie psy jak dzikie myśli. Czas i przestrzeń znikają. Nagle w oddali widzę bociany na oszronionej łące i rośnie we mnie nadzieja, że dziwnym sposobem minęły tylko dwie godziny, a ja dojechałam do wiosny.
Pociąg się zatrzymuje. Na stacji niestety czeka na mnie grudzień, ma nawet tabliczkę z moim imieniem, rozgląda się, na mój widok rozkłada ramiona. Mijam go, udając, że się nie znamy. Nie godzę się na zimę. Idę do Biedronki na dworcu i kupuję ostatnie tulipany.
Nie od nas zależy, czy nadejdzie zima, ale możemy wybrać sposób, w jaki przezimujemy* – pisze Katherine May, a ja naprawdę staram się jej uwierzyć.
*Cytat pochodzi z książki: „Zimowanie. Moc odpoczynku i wyciszenia, kiedy wszystko idzie nie tak”.
Jeśli chcesz dostawać moje najnowsze teksty na maila – zapisz się na listę odbiorców newslettera. Zapisy w zakładce newsletter.
(Obraz „The Travelling Companions”, Augustus Leopold Egg pochodzi z Birmingham Museums Trust, Unsplash) |
Anna+Stranc
2021-12-10 at 21:07Chciałabym tak jak Ty myśleć o pociągach, ale myślę o nich tak jak o zimie. Czas w nich rozciąga się jak guma, w którą kiedyś dawno temu się grało, lecz ja wcale nie chcę w to grać. W pociągu nurkuję w swój czytnik na zmianę z zeszytem. W zeszycie zapisuję, co mi przyjdzie do głowy. Nie w telefonie, lecz w zeszycie. Może coś z tego powstanie, może nic. Jednak ani książka, ani zeszyt, ani krajobraz za oknem nie zmienia czasu, nie przerywa gumy. Nic nie sprawia, że już, nie wiadomo kiedy, jestem na miejscu.